Ależ wczoraj był przygodowy dzień!
Najpierw kolokwium napisane na 97,5% (a tak się bałam), a później kompletnie spontaniczna akcja, czyli podróż na Żabiankę (do Szczura), by przy piwie grać w Bang!. Wraz z Karcią, bo sama bym w życiu nie pojechała.
Plan był taki, by do północy wrócić do domów. Chyba trochę nie wyszło, bo Karcia dotarła o 3:30, a ja następnego dnia o 10. Chociaż taki plus, że zostałam odwieziona superhiperwchujwyjebaną limuzyną służbową VW Lupo aka Lupster (w którym nie było chyba ani jednej w pełni sprawnej rzeczy) pod samiutką klatkę :D
A wracając do samej posiadówki to było bardzo miło. Piwo i Bang (wszyscy strzelamy w Zdunka!) zawsze na plus. Ale w pokoju było tak nadymione od papierosów, że nic nie było widać. Wszystko mi śmierdziało fajami. Nawet stanik... (Wcale sama nie wypaliłam 5 papierosów, wcaaale.)
Jak już odprowadziliśmy Karcie i Zdunka, to w ogóle zaczęło nam odwalać z Krzysiem. Nie dość, że do 3 oglądaliśmy "Żubry online", to gadaliśmy o Potworze z puszczy (który powinien wyskoczyć z tego lasu i pożreć żubry, dziki i sarny, a który mi się skojarzył z kolegą - Mytychem), eksmisji z Marsa oraz podróżach do przyszłości na tafli lodu (nie pytajcie).
W sumie to biorąc pod uwagę ilość wypitego alkoholu, wypalonych fajek i godzinę, można było przewidzieć, że w pewnej chwili znowu zaczniemy się całować. Tylko całować. Nic więcej. Później jakiś czas siedzieliśmy przytuleni, aż w końcu stwierdziliśmy, że czas spać i Szczuru mnie odprowadził do pokoju, w którym nocowałam (Sama!).
Może to głupie, ale zaimponował mi fakt, że się do mnie nie dobierał, nie naciskał, ni nic. Wszystko tak, jak powinno być.
No i może na tym skończę tą bezsensowną pisaninę, bo jeszcze dojdę do jakiś głupich wniosków...
"I curse the day my dream became my descent!"
Miłego dnia:)